Pamiętamy też jednak straszne scenariusze, pisane tamtego dnia nie tylko Ameryce, ale nam wszystkim: że to początek wojny dobra ze złem, wojny dwóch światów wartości. A jeśli nawet to wciąż jeden świat, to nic już na nim nie będzie takie samo, jak przed 11 września 2001. "Na gorąco", tamtego dnia też tak pisałem. Dziś wiem, że aż za bardzo na gorąco.
Rok to wystarczająco wiele, by się przekonać, iż świat nie wywrócił się do góry nogami. Przez ten rok zmieniło się nawet mniej niż sądzili najbardziej powściągliwi komentatorzy. Osama bin Laden (jeśli żyje) wciąż na wolności. Al-Kaida - choć już bez swoich baz w Afagnistanie - nadal istnieje. Reżim talibów upadł, ale ich owoce rozsypane po świecie wciąż gdzieś są schowane. Zamachy się jednak nie powtórzyły, gospodarka światowa (z amerykańską włącznie) podniosła się szybciej niż ktokolwiek przypuszczał. Jeśli nawet ulega dekoniunkturom, to nie w wyniku zamachu z 11 września.
Bush przekuł kompromitację swoich służb w sukces własnej popularności, a nastroje Amerykanów już zdążył wymierzyć w inny cel: w Irak. Jego ubiegłoroczni sprzymierzeńcy nie są tak jednomyślni, jak wtedy, gdy tworzyli jeden wspólny - polityczny i militarny - front przeciwko międzynarodowemu terroryzmowi. Bo nie są (poza Brytyjczykami) pewni, czy sformułowane w Białym Domu zupełnie nowe pojęcie "wojny prewencyjnej", dotyczy wciąż tej samej sprawy, co na początku. I czy ta wojna, to ciągle ich wojna.
Jeśli po latach ktoś zapyta, co się ważnego stało 11 września 2001 roku, właściwa będzie jedna odpowiedź: przede wszystkim zginęli ludzie.
Na gorąco
Michał Żurowski
11 września. Pamiętamy. Przede wszystkim tragedię tysięcy niewinnych ludzi. Te zwęglone ciała ofiar, te przerażone oczy ich bliskich. I ostatnie słowa pasażerów samolotu lecącego wprost w wieże World Trade Center. I nowojorskich strażaków... Rok to mało, by takie rany mogły się zabliźnić.