W październiku 2006 r. europejskie i amerykańskie media doniosły: NATO przejmuje od Amerykanów dowództwo w toczącej się w Afganistanie wojnie z talibami. Po raz drugi, po inwazji na Irak, Amerykanie wmanewrowali kilkanaście państw świata w beznadziejną wojnę. Polska, członek Sojuszu, też głosowała za "przejęciem kontroli nad Afganistanem". Z tym, że znów mieliśmy do czynienia z amerykańską hipokryzją. Bo nad Afganistanem kontroli nie ma już nikt. Tylko plemienni dowódcy na swoich spłachetkach ziemi. Jest ich kilkuset, a prywatne oddziały watażków trudno zliczyć. Łączy ich jedno - islamski fanatyzm. Kilkanaście lat temu ci ludzie przepędzili ze swej ziemi potężną armię ZSRR. A USA cieszyły się, że udało się wpędzić ZSRR w tę pułapkę.
W Iraku, a tym bardziej w Afganistanie, amerykańska strategia "demokratyzowania" przynosi same klęski. W sobotę zginął piąty polski żołnierz w Afganistanie. I zapewne tak będzie przez wiele lat, jeśli Amerykanie nie przyznają się do błędów i nie zmienią strategii. Nawet laik wie, że w kraju, w którym 80 proc. terytorium to góry, regularna armia przegra z fanatycznymi partyzantami, uzbrajanymi przez kraje islamskie.
Pogrzeby i pamięć o pierwszych żołnierzach zabitych w Iraku i Afganistanie były podniosłymi uroczystościami. Ale z każdą kolejną ofiarą jest ciszej nad ich grobami.
Bo pojawiły się nowe akta "Bolka", są piłkarskie mistrzostwa Europy, jest Kubica, a niedługo - olimpiada. W tym czasie zginą kolejni żołnierze. Cóż, wojna.
Ale czyja?