Nad Polska znów krąży "cień Heroda" - rządowy plan częściowego finansowania sztucznej metody zapłodnienia zwanej in vitro. Pamiętam ubiegłoroczny apel Rady Episkopatu do posłów, by potępili tę metodę leczenia bezpłodności, nazwaną przez hierarchów "wyrafinowaną aborcję braci i sióstr" - kilkudniowych zarodków, które "morduje się" bezkarnie.
Dlatego duże wrażenie zrobiła na mnie wczorajsza deklaracja premiera Donalda Tuska, który bez owijania w bawełnę zadeklarował pomoc bezdzietnym małżeństwom. Szacuje się, że problem bezpłodności dotyczy nawet około miliona Polaków, spośród których tylko około 3 tysiące rocznie stać na zabieg. Co ciekawe - po raz pierwszy też premier oświadczył wprost, że rząd "odrzuca ortodoksję oraz zewnętrzne nakazy i zakazy".
Bo też i sytuacja jest zdumiewająca - większość spośród małżeństw marzących o potomstwie poczętym metodą in vitro to katolicy. Wydawałoby się więc, że zamiast ustawowego zakazu jej stosowania wystarczyć powinien duszpasterski apel do wiernych. Jak to się więc dzieje, że w jednym z najbardziej katolickich krajów Europy wiara musi być wspomagana siłą i autorytetem świeckiego prawa?
Nie rozumiem też niekonsekwencji wynikającej z religijnych założeń. Z jednej strony stosowanie środków antykoncepcyjnych nazywane jest "cywilizacją śmierci" i "holokaustem", a z drugiej - "cień Heroda" jako określenie na narodziny setek tysięcy zdrowych dzieci. Imponuje mi np. postawa Kościoła, który od dawna bez wahania popiera i namawia do jak najszerszego stosowania przeszczepów. Czy oznacza to, że mamy liczyć się ze zdaniem Świadków Jehowy, którzy jeszcze niedawno traktowali przeszczepy jako grzech, a transfuzję do dziś uważają za przejaw "bezecnego ludożerstwa"?