Trudno mi sobie wyobrazić, że Polska jutro zostanie w Brukseli zmuszona do przyjęcia drakońskich norm zmniejszania emisji dwutlenku węgla. To jest po prostu niemożliwe, biorąc pod uwagę strukturę polskiej energetyki, prawie w całości opartej na węglu. Minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski ocenia, że gdyby w Brukseli udało się przeforsować polskie stanowisko - "byłby to fenomenalny sukces". Twierdzę, że nie mamy innego wyjścia i rząd jest skazany na sukces. W każdym innym przypadku Polacy słono zapłacą ze swoich chudych portfeli za "pakiet klimatyczny". Szacuje się, że trzy razy więcej niż Niemcy i dziesięć razy więcej aniżeli Francuzi. Przy kilkakrotnie niższych dochodach. Jeżeli podstawą unijnej polityki ma być solidarność, to dlaczego na najuboższe kraje przerzuca się ciężar ochrony klimatu, w dodatku całego świata?
Nie od rzeczy jest też zapytać, kto na takim rozwiązaniu zarobi najwięcej? Jakoś nie trafiają do mnie argumenty o szczęściu europejskich wnuków. W tle szlachetnie brzmiącej deklaracji o ratowaniu świata, czai się - moim zdaniem - ogromny biznes energetyczny. Państwa mające "czyste" - jądrowe lub gazowe - elektrownie zarobią duże pieniądze na produkcji i sprzedaży prądu. Nietrudno więc zgadnąć, dlaczego prezydencji francuskiej tak zależy na przeforsowaniu pakietu. Zyskają tylko wysoko rozwinięte kraje starej Unii, szczególnie Francja. Pomijam już fakt, że zjawisko ocieplania klimatu demonizowane jest ogromnie przez szefostwo Unii. A najwięksi producenci CO2 - Chiny, Indie i USA - mają to w nosie.
Zresztą, nie ma dnia, abym nie czytał na temat klimatycznej katastrofy skrajnie sprzecznych opinii, firmowanych nazwiskami największych autorytetów. I obawiam się, że bardziej chodzi o pogrubienie portfeli, a mniej - o ocieplenie klimatu.