Jak wiadomo, obecny rząd i pani premier spełniają wszystkie obietnice. Jedną z nich była zapowiedź sprzedaży wyłącznie zdrowej żywności w szkolnych sklepikach. Ale są nadzwyczajne sytuacje, z których trzeba wycofać się z klasą.
Wczoraj z szacunkiem wysłuchałem w Radiu RMF FM minister oświaty Kluzik-Rostkowskiej. Okazuje się, że rewolucja w uczniowskich sklepikach zaczęła pożerać własnych ministrów. W szkołach powstały młodzieżowe gangi handlujące solą, białymi bułkami, drożdżówkami, a nawet batonami. Stosy zgniecionych puszek po coca coli świadczą o klęsce prohibicji. Dlatego wśród milionów uczniów zapanowała radość, kiedy minister Kluzik- Rostkowska wyznała: „Wynegocjowałam (sic!) z ministrem zdrowia powrót drożdżówek do sklepików szkolnych. A będę negocjować również kawę”.
Wyobraziłem sobie te „negocjacje”, które musiały być niezwykle wyczerpujące dla obu stron. A taka drożdżówka to nic w porównaniu z negocjacjami o kawę. Z cukrem i śmietanką, espresso, a może latte macchiato? Rząd już nie raz przekonał się, że minister zdrowia Marian Zembala jest twardym negocjatorem...
Proszę wybaczyć te kpiny, ale jak inaczej traktować słowa poważnej wydawałoby się minister? O tym, że ustawa jest durna wiadomo było od 2 września. Na liście zakazanych produktów znalazły się np. parówki, serki topione, majonez, keczap, pasztety, przekąski z dodatkiem soli, dżemy itd. Kiedy kilka miesięcy temu mówiło się o tej rewolucji, sądziłem, że chodzi o słodkie napoje, szkodliwe czipsy, frytki, wyroby czekoladopodobne czy zapiekanki ze starym serem i zieloną wędliną. Tymczasem ze szkół zrobiono turnusy dla otyłych.
Nie wiem, co jeszcze uda się wynegocjować pani minister z panem ministrem, ale najbardziej powinno im zależeć na zdrowym rozsądku.