Oto szczyt wspólnoty wskazał szefa Rady Europejskiej ( został nim Herman Van Rompuy), swoistego "prezydenta" Unii oraz "ministra" od polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. Oczywiście nie będą oni mieli decydującego głosu w sprawach UE, jednak na pewno znaczący.
Pozornie wszystko jest zgodne z demokratycznymi procedurami. Ale tylko pozornie - od tygodni brukselscy dygnitarze bawili się z nami w ciuciubabkę. Nie wiadomo, ilu było kandydatów, nie mieliśmy informacji o mechanizmach ich wysuwania oraz o programach! Toczyły się jedynie zakulisowe rozmowy, w których prym zapewne wiodły największe kraje UE.
Żeby było zabawniej - wymarzony przez eurokratów Traktat Lizboński miał skończyć z praktykami niejawnych, zakulisowych rozgrywek. Nie pojmuję, dlaczego Jerzy Buzek, przewodniczący Parlamentu Europejskiego udaje, że wszystko jest w najlepszym porządku?