Wtedy zawiodły procedury - wiadomość z Zakładu Karnego w Sztumie o tym, że przestępca wychodzi na wolność wysłana została do lokalnej policji listem, który doszedł kilka dni po tym, jak mężczyzna znów zaatakował dziecko. Do tego zmieniły się przepisy, więc o jeden dzień skróciła mu się kara. O jeden fatalny dzień.
Kiedy prześledzić wszystkie czynności podjęte przez odnośne służby (rany, co za język!), to właściwie nie ma komu i co zarzucić. Takie procedury. A że rozsądku w tym za grosz - to zupełnie inna sprawa.
Sobotnia ucieczka trójki recydywistów jeszcze czeka na swoje wyjaśnienie, ale mogę postawić dolary przeciwko orzechom, że i tym razem okaże się, że procedury miały się ok, tylko więźniowie dali nogę zupełnie nieregulaminowo. Bo to, że ponoć remontowano zabezpieczenia z drutu kolczastego, że w godzinach nocnych zamiast żywych oczu strażników, osadzonych pilnują tylko martwe oczy kamer monitoringu - to wszystko jest zgodne z odpowiednimi papierkami, regulaminami itp.
Chyba zwariowaliśmy. Zgadzamy się, żeby durne przepisy decydowały o czyimś bezpieczeństwie. Są durne, kiedy wykonują je lub się na nie powołują bezmyślni ludzie, kiedy służą im za obronę, bo nie pomyśleli oni wcześniej, nie chciało im się albo mieli zwyczajnie wszystko w nosie. Wtedy zaczyna rządzić procedura.
Przepisy same w sobie winy nie mają. Tworzymy je, żeby łatwiej było działać w powtarzalnych sytuacjach, porządkują wiele spraw. Źle jednak, gdy spoza nich nie widać prawdziwego życia. Bo przecież chyba nie tak trudno przewidzieć, że list nie dotrze na miejsce tego samego czy nawet następnego dnia; że prędzej czy później osadzeni zorientują się, kiedy można prysnąć.
Jedni piszą regulaminy, inni jest stosują. Po swojemu.