Dla przeciętnego Izraelczyka przywódca Autonomii jest synonimem terrorysty. Człowiekiem, stojącym za intifadą, za zamachami bombowymi, pośrednim sprawcą śmierci 414 Żydów, zabitych od początku palestyńskiej rewolty. Argumenty, iż Arafat ani dla Dżihadu, ani Hamasu nie jest od dawna żadnym autorytetem, że - co więcej - palestyńscy radykałowie mają go za zdrajcę świętej sprawy i świętej wojny - nie trafiają do osadników z Terytoriów, ani mieszkańców Tel-Awiwu czy Jerozolimy. Ich zdaniem powinien więc zostać ukarany, a najlepiej w ogóle wyeliminowany.
Oczywiście władze izraelskie nie mogą tego zrobić (gdyby było inaczej już dawno byłby postacią historyczną, a opór w Ramallah zostałby złamany w godzinę). Powodów jest kilka. Arafat jest przywódcą politycznym uznanym przez społeczność międzynarodową, a ta ogromnie źle przyjęłaby nawet osadzenie go w więzieniu. Poza tym Arafat-męcznnik byłby dla Izraela groźny, nawet bardziej niebezpieczny niż Arafat-ubezwłasnowolniony. Izolowanie go w jego kwaterze głównej także nie może trwać wiecznie; to rozwiązanie doraźne, zdaje się że podjęte pod wpływem chwili, pod wpływem zamachu w Netanii.
Cóż pozostaje? Wczoraj Szaron po raz pierwszy wspomniał o banicji - i to bez prawa powrotu. Takie rozwiązanie jest możliwe (choć je także świat źle odbierze), przecież trudno jednak sądzić, że załatwi ono cokolwiek: historia pokazuje, iż rządy emigracyjne wcale nie tracą na autorytecie wśród swoich obywateli; często wprost przeciwnie.
I tak - cokolwiek się dzieje w Palestynie i cokolwiek się stanie z Arafatem - Izrael wygrał potyczkę, przegra bitwę. A tej wojny nie wygra nikt.
Na gorąco
Jan Raszeja
Rząd Szarona ma dwa problemy. Pierwszy, równie ważny co skomplikowany, to znalezienie skutecznej recepty na palestyński terroryzm. Drugi - wcale nie mniej istotny i nie mniej trudny - nazywa się Jaser Arafat - komentuje Jan Raszeja.