Adresatem przemówienia palestyńskiego przywódcy była zagranica, a konkretnie - prezydent Stanow Zjednoczonych.
Dla skrajnych grup arabskich - Hamasu, Brygad Męczenników - nie ma najmniejszego znaczenia co Arafat powie czy zrobi, bo już dawno go nie słuchają. Ich ośrodki dyspozycyjne od dawna już są w Syrii i Libanie a nie w Ramallah. W obozach dla przesiedleńców na Zachodnim Brzegu czy w Strefie Gazy, w tych wylęgarniach terrorystów, także autorytet Arafata nie jest największa wartością. I on o tym wie. Wie także, ze po dwóch ostatnich krwawych zamachach, w których zginęło 27 ludzi, musi zrobić coś, co da argumenty zagranicznym zwolennikom powołania do życia państwa palestyńskiego: oto sam Arafat wezwał do niepodkładania bomb, do niezabijania niewinnych.
Najważniejszy jest jednak prezydent Bush, który jeszcze niedawno mówił o możliwości utworzenia wolnej Palestyny, a po zamachach w południowej Jerozolimie i na Wzgórzu Francuskim, zamilkł. A przecież to w znacznej mierze od stanowiska Stanow Zjednoczonych zależy państwowość palestyńska.
Czy apel Arafata cokolwiek zmieni, czy amerykański prezydent uwierzy w jego dobra wolę? Nawet jeśli tak się stanie, to i tak nie będzie to miało żadnego znaczenia. Przecież dziś, jutro, albo za tydzień w Izraelu znowu wybuchnie bomba.
Na gorąco
Jan Raszeja
Wzywając wczoraj swoich rodaków aby nie atakowali żydowskich cywilów, Jasef Arafat wcale nie mówił do nich.