Czeczeni nie przegrali swojej wojny, gdy zostali wyparci z Groznego. Nie przegrali jej także, kiedy zepchnięto ich w góry. Nie przegrali jej i wtedy, gdy część z nich musiała wycofać się ze swojego kraju do Gruzji. Przegrali tę wojnę i swoją sprawę w środę wieczorem, kiedy wzięli zakładników w moskiewskim teatrze.
Żadne, najsłuszniejsze nawet cele, nie usprawiedliwią terroru skierowanego w niewinnych i bezbronnych ludzi. Ani miłość ojczyzny, ani desperacja, ani brak nadziei, ani zemsta. Żołnierz strzela do innego żołnierza, partyzant walczy z okupantem, a terrorysta zabija cywilów, nie mogących stawić mu czoła. Ci pierwsi mogą zasłużyć nawet na szacunek wroga, na grobie terrorysty kwiaty położą tylko jemu podobni. W tym jest cała definicja terroru, którego celem może stać się każdy z nas wszędzie i zawsze: w Moskwie, Nowym Jorku, także na swojej ulicy.
Po ataku na WTC terroryści stali się w całym cywilizowanym świecie zwierzyną łowną, do której się strzela bez uprzedzenia. I nikt nie analizuje motywów ich działania, bo na wojnie - a trwa wojna z terrorem - nie ma na to czasu ani ochoty. Po 11 września świat się podzielił na tych, którzy walczą terrorem i tych, którzy z terrorem walczą. To jest podział bardzo uproszczony, ale jednak bardzo czytelny. I tak jasny jak cel starcia: albo my ich, albo oni nas.
Wojna to wojna.
W środę o godzinie 19 czasu moskiewskiego na listę terrorystów świat wpisał nie tylko tych kilkudziesięciu desperatów z teatru na Dubrowce, ale całą walczącą z Rosjanami Czeczenię. Odtąd na ten mały kraik u stóp Kaukazu będzie się patrzyło jak na odmianę Al-Kaidy, siedlisko śmiertelnie groźnej zarazy. A na jego mieszkańców jak na ludzi, których nie wolno słuchać, bo wroga się nie słucha. Więcej: jak na takich, którym nie wolno dać szansy. Dlatego przedwczoraj - i bez względu na to jak zakończy się moskiewski dramat - Czeczeni przegrali i tę bitwę, i całą wojnę.
Na gorąco
Jan Raszeja
Żadne, najsłuszniejsze nawet cele, nie usprawiedliwią terroru skierowanego w niewinnych i bezbronnych ludzi.