Urny czynne przez dwie doby bez przerwy, albo - o dwie godziny dłużej niż zwykle. Głosowanie przez Internet, za pośrednictwem listonoszy - wszystko po to aby do referendum unijnego poszło jak najwięcej Polaków. A frekwencja w czerwcu, gdy zadecydujemy czy chcemy wejść do Unii jest bardzo ważna.
Jeśli przez najbliższe kilka miesięcy nic w naszym patrzeniu na integrację europejską się nie zmieni, to większość uczestników referendum prawdopodobnie powie "tak". Problem w tym, czy weźmie w nim udział więcej aniżeli połowa uprawnionych. Jeśli tak, to dobrze. Jeśli nie - referendum okaże się nieważne i decyzje o naszym akcesie podjąć będzie musiał parlament. Prawie na pewno (o ile oczywiście nie stanie się coś dziś nieprzewidywalnego) opowie się za Unią. Więc efekt końcowy będzie taki sam, jak w wypadku wygranego przez euroentuzjastów referendum? Nie do końca.
Czymś innym jest bowiem decyzja większości obywateli, a czymś zgoła odmiennym uchwała kilkuset spośród nich - cóż, że społecznych mandatariuszy. Prawnie nie sposób jej zakwestionować, natomiast w każdy inny sposób - bardzo łatwo. I bez wątpienia tak zrobią politycy cierpiący na nieuleczalną i chroniczna europofobię. Już pp.Giertych, Wrzodak, Łopuszański, Lepper wykorzystają umiejętnie swoje pięć minut. Już słyszę ten pełen świętego oburzenia krzyk: o demokracji, milczącej większości, poszanowaniu jej woli (czy raczej bezwoli), wyimaginowanych cudach nad urnami.
Ale nie wiem, czy lokale referendalne funkcjonujące przez 48 godzin w systemie ciągłym to dobre rozwiązanie, bo zawsze o losach swoich i swojego kraju decydują ci, którzy tego chcą. Ludzie, którzy wiedzą, że od czasu do czasu jest taka niedziela, kiedy trzeba wyjść z domu. Nawet jeśli pada deszcz, a w hipermarketach nie ma żadnych promocji.
Na gorąco
Jan Raszeja
Jeśli przez najbliższe kilka miesięcy nic w naszym patrzeniu na integrację europejską się nie zmieni, to większość uczestników referendum prawdopodobnie powie "tak". Problem w tym, czy weźmie w nim udział więcej aniżeli połowa uprawnionych.