Dzień po dniu zapadły wyroki, które zmuszają polityków, by użyli słowa przepraszam. Oba jeszcze nieprawomocne, ale znaczące. Były minister-koordynator służb specjalnych Zbigniew Wassermann ma przeprosić spółkę Agora, wydającą "Gazetę Wyborczą", bo gołosłownie - zdaniem sądu - uznał ją za część "układu" chroniącego ludzi władzy. Z kolei Janowi Rokicie sąd nakazał skierować przeprosiny do byłego prokuratora i szefa policji Konrada Kornatowskiego za nazwanie go "wyjątkowo nikczemnym prokuratorem, który hańbi polską policję".
Nie ukrywam: cieszę się z tych orzeczeń. Pokazują one, że politycy nie są wyjęci spod działania prawa i zwolnieni od odpowiedzialności za słowo. Kiedy Andrzej Lepper pomawiał z trybuny sejmowej ludzi z nieprzyjaznych mu partii o łapówkarstwo, zadając pozornie jedynie pytania, wydawało się, że pękła ostatnia bariera w języku polskiej polityki. Tymczasem Leppera przelicytowali wkrótce nawet ci, którzy pysznią się swoim dobrym, bo nie podwórkowym, wychowaniem. Dzisiaj odbierają oni zaległe lekcje kindersztuby od sędziów. Niedługo w sprawie, którą przegrał właśnie Zbigniew Wassermann, przed sądem stanie sam Jarosław Kaczyński. Nie mam złudzeń, że ewentualna (bardzo prawdopodobna) porażka sądowa złagodzi skłonność prezesa Prawa i Sprawiedliwości do posługiwania się niesprawiedliwymi uogólnieniami i oskarżeniami, uderzającymi w pojedyncze osoby i całe grupy. Ważne jednak, że do opinii publicznej dotrze sygnał, iż nie wszystko można powiedzieć bezkarnie i że wolność wypowiedzi kończy się tam, gdzie kończy się prawda.