Moim zdaniem prawda jest banalnie prosta: tarcza antyrakietowa w Polsce wzmacnia bezpieczeństwo Stanów Zjednoczonych, może nawet świata. Ale Polskę naraża na zdecydowanie większe niebezpieczeństwo aniżeli do tej pory. Świat u progu XXI wieku jest bowiem nieprzewidywalny jak nigdy dotąd.
Rosja marzy o odzyskaniu pozycji supermocarstwa, Chiny rozwijają się w niesłychanym tempie i zdobywają kosmos - nie sądzę, że dla nauk astronomicznych. Japonia gloryfikuje swoje ludobójcze tradycje lat 30. i 40. i nadal jest w konflikcie z sąsiadami. Nieprzewidywalne są dwa atomowe kraje - Indie i Pakistan. Wojujący islam, zasilany bajecznymi petrodolarami, to beczka prochu. Podobnie jak Afganistan i cały Kaukaz. Europa zaś jest na początku największego eksperymentu w dziejach politycznych świata.
I w tej sytuacji Polska - "kieszonkowe mocarstwo" - podstawia nogę, kiedy mocarstwa kują. Bracia Kaczyńscy wychodzą z założenia, że sama obecność amerykańskiej bazy jest wystarczająco odstraszającym argumentem. Jarosław Kaczyński powiedział to wprost w wywiadzie dla "Pomorskiej". Ale to iluzja. W sytuacji kryzysu, konfliktu czy wręcz wojny - żadne mocarstwo nie ogląda się na mniejsze kraje, tylko je poświęca. Bo mocarstwa nie mają przyjaciół, mają tylko interesy. Dowiodły tego dwie straszne wojny światowe i kilka późniejszych lokalnych konfliktów. Nie przypadkiem Norman Davies pisząc fantastyczną historię Polski zatytułował ją "Boże igrzysko".
Czy Donald Tusk żąda od Amerykanów rzeczy niemożliwych? Absolutnie nie. Przyszłe wojny rozstrzygać będą arsenały rakietowe. Polski rząd domaga się zatem amerykańskiego systemu antyrakietowego wartego kilka miliardów dolarów. Dla Amerykanów to zdecydowanie za dużo. Sądzili, że jako przyjaciele będziemy dużo tańsi.
Dziwne, bo to raptem koszt... dwóch tygodni wojny w Iraku.