Partia prezesa Kaczyńskiego domagała się tego także przed objęciem władzy w 2005 roku, ale wtedy pomysł potrzebny był do zniszczenia mitycznego "układu". Ta niemądra koncepcja powraca. PiS z góry zakłada, że wyborcy władz samorządowych - podkreślam: samorządowych - są ćwierćinteligentami, którzy nie potrafią samodzielnie myśleć. Jeżeli mój wójt wygra wybory po raz czwarty, w dodatku w pierwszej turze, to przyczyny mogą być tylko trzy: albo jest dobrym gospodarzem, albo kontrkandydaci byli słabi. Trzecie wytłumaczenie jest takie, że w mojej gminie mieszkają ludzie niespełna rozumu. Bo kto zabrania tworzenia nowych komitetów wyborczych, które wypunktują błędy wójta i zaprezentują lepszy od niego pomysł na gminę lub miasto?
Powiada wczoraj szef klubu PiS Mariusz Błaszczak: "Dla społeczności lokalnych niekorzystne jest to, że szefują im osoby którąś kadencję z kolei"... A pomysł uzasadnia w błyskotliwy sposób: "bo będą następowały zmiany". A jeśli wyborcy nie chcą zmian uważając, że mają dobrego gospodarza? I to nie z PiS?
Ograniczenia proponowane przez partię Kaczyńskiego więcej korzyści przyniosłyby w wyborach do Sejmu. Dwie kadencje i zielona trawka. Korzyści, i to dla całego kraju, byłyby ogromne. Bo w Sejmie na gwałt potrzeba zmian.