Czytam oświadczenie szpitala: „Lekarze i położne zrobili wszystko co było w ich mocy, stoczyli trudną walkę o Pacjentkę i jej Dziecko. Osobną sprawą jest ocena stanu prawnego w zakresie dopuszczalności przerywania ciąży". Czyli w domyśle: winne prawo, nie ludzie.
Nie wierzę wam. W ani jedno słowo nie wierzę. Relacja innej pacjentki nie pozwala mi wierzyć: „Przez całe popołudnie nie było żadnego lekarza. Zaczęła czuć się coraz gorzej. Na szczęście była zaopatrzona we własny termometr i mierzyła sobie co chwilę gorączkę”.
Nie pozwala mi wierzyć również moje własne doświadczenie.
Moja mama zmarła z tego samego powodu – wstrząs septyczny. Nie była w ciąży – miała 60 lat. Lekarka z SOR wiedziała lepiej - że szkoda dla niej miejsca w szpitalu, pomimo znamion sepsy, którymi powinna się zainteresować. Była głucha na prośby mojego taty, który doskonale rozpoznał sytuację. Czekać, obserwować.
Nie czekali długo. Bakteria zaatakowała mózg. I to był koniec, ale rozłożony jeszcze na kilka dni - kiedy stróżowałem przy ciele, które było już martwe, choć biło w nim jeszcze serce. Wówczas – a jakże, zaczęło się ratowanie tyłków. Tysiące złotych wyrzuconych na specjalistyczne diagnozy i uporczywe utrzymywanie przy życiu. Żeby w papierach była podkładka. Na koniec rozmowa z ordynatorem, który połknął całą wiedzę medyczną, ale nie nauczyli go jedynie savoir vivre’u.
Później sprawa w prokuraturze – dwa razy umarzana. Ostatecznie kilka lat procesu karnego, w którym „oskarżona” ciągle była „panią doktor”, a terminy rozpraw dostosowywano elastycznie do jej urlopów i wyjazdów. Procesu, w którym kanalia zwana adwokatem usiłowała zrobić czubka z mojego taty. Dzięki solidnej ekspertyzie z Wrocławia zapadł wyrok pozbawienia wolności. I cisza, bo nas ta sprawa wewnątrz wypaliła. Żadnych świeczek, żadnych płomiennych przemów. Żadnych ustawowych zmian i rezolucji Komisji Europejskiej. Taka sobie zwykła śmierć, z którą nikomu politycznie nie było po drodze.
