Coś ważnego stało się wczoraj. Coś co nigdy dotąd się nie zdarzyło, nawet w Norymberdze. W Hadze, na ławie oskarżonych, zasiadł były prezydent europejskiego państwa, oskarżony o zbrodnie przeciw ludzkości. Popełnionych tuż przed schyłkiem XX wieku i drugiego tysiąclecia.
Bez względu na to po czyjej stronie były wtedy nasze, polskie, sympatie podczas tego konfliktu (a opinia publiczna się podzieliła) jedno nie ulega wątpliwości: Serbowie dopuścili się zbrodni o jakich Europa zdołała - przez dziesięciolecia dzielące ja od koszmaru II wojny - zapomnieć. Inaczej: od których zdołała odwyknąć. Prawda, że wszystkie strony tej wojny (zresztą niejednej, bo po chorwackiej przyszła bośniacka, potem kosowska) zamieniły ją w rzeź, podczas której eksterminowano całe wsie i miasta, nie oszczędzając nikogo i niczego. Nie tylko Serbowie stosowali czystki etniczne, nie tylko oni palili i gwałcili. Jednak to właśnie ich terror osiągnął wymiar masowego barbarzyństwa. Jego przejawem były masakry w Srebrenicy i Vukovarze, 700 tysięcy wygnanych z Kosowa, tysiące zagrzebanych w grobach po Pristiną i Belgradem.
Za takie rzeczy idzie się pod sąd. Powinno się pójść. I dotyczy to nie tylko tych, którzy naciskali na spusty kałasznikowów, ale i tych, którzy kazali im to robić, tych, którzy sprawili, że człowiek stał się oprawcą.
300 świadków ma zeznawać przed haskim trybunałem. Na pewno żaden z nich nie powie, wskazując na Miloszevicia: "Poznaję go, to on strzelał". I nikt z nich na pewno nie widział go na przedpolach Sarajewa, ani nad dołami śmierci w Bośni.
Ale wszyscy widzieli tam jego cień.
Na gorąco
Jan Raszeja
Były prezydent europejskiego państwa oskarżony o zbrodnie przeciw ludzkości - komentuje Jan Raszeja