Nie wiadomo po co. Wszak SLD prowadzi kampanię non stop. Można nawet odnieść wrażenie, iż premier Miller nie zauważył, że jesienią ub. roku jedne wybory - do parlamentu - już wygrał. Powie ktoś, że uprawianie polityki zawsze obliczone jest na zdobywanie władzy lub trwanie przy niej jak najdłużej. Owszem. Tyle tylko, że polityka - zwłaszcza dla partii rządzącej - nie może być wyłącznie narzędziem walki. Jest czas licytacji na obietnice, propagandowych fajerwerków na "szklanym ekranie" i gospodarskich wizyt "z wizytą u was", ale potem powinien przyjść czas na robotę. Tymczasem u nas wygrana w jednych wyborach oznacza już myślenie o kolejnych, a udział w rządzeniu krajem ma ułatwić wygranie następnych kampanii - przetrwanie na jednych przyczółkach i zdobycie innych.
Pod jednym względem sobotnie wystąpienie Leszka Millera zasługuje na uznanie: szef SLD otwarcie uprzedził, że rząd nie będzie apolityczny podczas jesiennych wyborów. Przynajmniej uczciwie stawia sprawę, nie udaje dziewicy. Tyle, że sama idea nie jest w porządku. Premier podkreślił w sobotę, że "wszyscy ministrowie rządu będą do dyspozycji lokalnych sztabów wyborczych Sojuszu". Ciekawe, jak sobie to wyobraża...
Czy w państwie - pogrążonym w tak głębokim kryzysie - ministrowie na pewno nie mają nic lepszego do roboty niż "pozostawanie do dyspozycji" jakichś partyjnych dygnitarzy w terenie? Już wcześniej, zanim się kampania oficjalnie zaczęła, odbyło się parę zalatujących "wczesnym Gierkiem" wizyt ekipy Leszka Millera w kilku województwach. A teraz? Czy np. szef resortu zdrowia albo gospodarki będzie wszystko rzucać, by na życzenie instancji w gminie X dowartościować miejscowy aktyw lub przekonywać nieprzekonane jeszcze do SLD pielęgniarki i prządki? Czy państwo będzie musiało poczekać, bo rządzący znów zajmą się przede wszystkim sobą? Tak! Jeśli partia da im rozkaz...
Na gorąco
Michał Żurowski
Przewodnia obecnie w Polsce siła zainaugurowała w sobotę oficjalnie swoją kampanię wyborczą do samorządów.