We względy osobiste nie potrafię uwierzyć. Już bardziej w twierdzenie o tym, że praca ministra finansów ma charakter sezonowy. Ale, na Boga, ten sezon nie może trwać aż tak krótko jak w wypadku Marka Belki, bo to niedobrze dla państwa
Więc na jakiej minie wyleciał minister? Budżetowej? Dużo mogłoby na to wskazywać, bo dymisja nastąpiła na posiedzeniu Rady Ministrów poświęconemu projektowi budżetu na 2003 rok. Zważmy: wysokość planowanego deficytu zaproponowana przez ministerstwo była - podobno - o trzy miliardy złotych niższa, aniżeli przyjęta wczoraj. Te 43 miliardy niedoboru w kasie to ogromnie dużo, niepokojąco wiele dla państwa ubiegającego się o wejście do Unii. Profesor Belka nie był zwolennikiem życia ponad stan, nie lubił chodzić z dziurawymi kieszeniami. Nawet przed kampanią wyborczą do samorządów, sprzyjającą pomysłom w rodzaju rozdawania lekarstw za przysłowiową złotówkę.
A może potknął się na Radzie Polityki Pieniężnej? Nie kochał jej i nigdy tego nie ukrywał, ale sprzeciwiał się końskiej kuracji jaką chciały RPP zaaplikować PSL, UP i populistyczne skrzydło SLD. Król francuski doszedł kiedyś do wniosku, że Paryża nie zdobędzie bez mszy. Może polski premier uznał, że Rady nie weźmie z Belką?
A może był za blisko prezydenta? Tak się dziwnie porobiło, że Pałac Prezydencki to nie jest już najlepsze miejsce poprzedniej pracy dla członka tego rządu...
A może Millerowi chodziło o osłabienie nadto złotówki, która - zbyt silna - hamowała nasz burzliwy rozwój? Jeśli tak, to mu wyszło: od wczorajszego popołudnia złoty leci na łeb.
Na gorąco
Jan Raszeja
Kiedy do dymisji podaje się - na przykład - minister kultury, to mamy sensację na dzień-dwa. Gdy minister spraw wewnętrznych, to znak że może dziać się coś niedobrego. Gdy wicepremier i minister finansów, wówczas na pewno jest źle.