Po kilkunastodniowej przerwie w centrum zainteresowania znów znalazł się prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński. I zaczyna być jak zwykle, czyli wesoło. W czwartek dowiedziałem się, że każdy, kto wątpi w uczciwość prezydenta Gruzji Michaiła Saakaszwilego - jest uczestnikiem "promoskiewskiego lobby". A przyznanie w czymkolwiek racji Moskwie - to omal zdrada stanu.
Według prezesa PiS marszałek Bronisław Komorowski - żartując z "zamachu" na Lecha Kaczyńskiego - stracił moralne prawo do uczestniczenia w życiu publicznym. Partia nie ma więc wyjścia - musi złożyć wniosek o odwołanie marszałka. To nic, że nie ma na to żadnych szans - liczą się szlachetne intencje i ruch w interesie.
Również w czwartek, w radiowej "Trójce" przesłuchany został superagent IV RP Antoni Macierewicz. I mówił dokładnie to samo, co prezes - oto promoskiewskie lobby kręci polską polityką! Tylko w jednym zgadzam się z Macierewiczem z oceną infantylnego raportu Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Oto chłopcy z ABW, czytający zapewne gazety i oglądający telewizję, wydedukowali, że incydent z ostrzelaniem prezydentów Kaczyńskiego i Saakaszwilego był gruzińską prowokacją. Podsumujmy więc: antyrządowy prezydent RPogłasza światu, że napastnikami byli Rosjanie, bo mówili po rosyjsku. Prorządowa agencja, posługując się tą samą metodą dedukcji, informuje, że była to prowokacja Gruzji. Kino bez pieniędzy.
Obie wersje są równie prawdopodobne, jak moja - myślę, że na wiwat strzelali pijani żołnierze rosyjscy, gruzińscy albo osetyjscy. Dysponuję także takimi samymi dowodami, jak Kancelaria Prezydenta i ABW. W jednym zgadzam się z szefem PiS: życie publiczne w Polsce zupełnie się stacza. Niżej, coraz niżej.
Ale i tak ciągle słychać pukanie spod dna.
