Wczoraj stała się rzecz niezmiernie rzadko spotykana w naszym klimacie politycznym: wbrew woli i wbrew protestom związków zawodowych, rząd przyjął projekt nowelizacji kodeksu pracy. Żeby było ciekawiej: ten projekt w sposób wyraźny ogranicza prawa pracowników na rzecz uprawnień pracodawców. Aby było pikantniej: rząd jest lewicowy, a w każdym razie tak o sobie mówi.
Dobrze się wczoraj stało.
O proponowanych zmianach wiadomo było od dawna. Związkowcy w zasadzie nic nie mieli przeciw negocjacjom z pracodawcami, mającymi urodzić jakiś kompromis, tyle że albo do rozmów nie siadali, albo nie zgadzali się na jakiekolwiek poważniejsze ustępstwa. Mógłby ten kontredans trwać jeszcze długo, efekt byłby żaden, poza jednym - padałyby kolejne firmy a wraz z nimi kolejne zakładowe organizacje przechodziłyby do historii.
No i gospodarka miałaby się coraz gorzej.
Najpewniej nie przez sentyment do związków lecz z sympatii do polskiej gospodarki, rząd Millera zrobił to, co zrobił. Bo nie wystarcza mówić o dawaniu szansy przedsiębiorczości; trzeba te szansę dać. Obecny kodeks jej nie dawał.
Jakkolwiek by to nie zabrzmiało: miejsca pracy tworzą pracodawcy, nie pracownicy.
Są pytania, są odpowiedzi. Czy można się liczyć z nadużywaniem przez niektórych przedsiębiorców nowych możliwości? Tak, nie można tego wykluczyć. Czy nowy kodeks (jeśli wejdzie w życie) sprawi, iż zmniejszy się bezrobocie? Nie, nie ma takiej gwarancji. Natomiast można mieć pewność, że rezygnacja z liberalizacji kodeksu sprawiłaby, że za rok zatęsknilibyśmy za 20-procentowym bezrobociem.**
**
