Zadzwonił do mnie tata i trochę z satysfakcją, a trochę z wyrzutem zakomunikował, że akcja groby na ten rok zakończona. Granit wypolerowany aż się świeci. W tej sprawie nigdy się z tatą nie dogadamy, bo dla mnie cmentarze mogą być omszone i spękane. Nigdy nie pojmę po co niby ta grobowa elegancja i szyk. Na wszelki wypadek już zarządziłem bliskim, że na moim grobie mają sobie hulać badyle, a króliki – do woli kopać jamy.
A propos zwierząt. W tym roku bliskie spotkanie ze śmiercią zaliczyliśmy za sprawą psa. Wskutek odkleszczowego pierwotniaka babeszji biedak niemal pożegnał się z życiem. Ja mu w tym boju towarzyszyłem przy wydatnym udziale karty debetowej. Ponieważ pies do tej pory cieszył się doskonałym zdrowiem (nie licząc psychiki) jest to dla mnie rzeczywistość nowa i ciekawa. Tak więc w pewnym momencie złapałem się na tym, że zaczynam własnemu psu zazdrościć. Weźmy taki epizod. Dzwoni weterynarz, że przeprasza za zabieranie czasu, ale chciałby tylko omówić sprawy związane z pacjentem. Bo przyszły świeże wyniki badania krwi. Kwit z pracowni analitycznej to dwie strony druku, więc doktor cierpliwie i szczegółowo wyjaśnia punkt po punkcie, a później omawia strategię leczenia. Na koniec: „przed chwilą byłem u pacjenta – zachowuje się spokojnie, gorączka nieco spadła, ale oddycha jeszcze ciężko”. Wieczorem dzwoni ciotka. Zachwycona że jej pies właśnie po operacji. Że opieka pierwsza klasa, nawet stół operacyjny podgrzewany i co najważniejsze lekarz, z jakim w ludzkiej służbie zdrowia się nie spotkała.
Psia krew! Uświadomiłem sobie, że nigdy w życiu nie zadzwonił do mnie lekarz. Nigdy, nawet podczas prywatnej wizyty, nikt tak cierpliwie i z oddaniem nie zajął się moją sprawą. Nikt w ludzkim szpitalu nie okazał mi tyle zrozumienie przy chorobie bliskich. Czyżby ktoś kiedyś skutecznie odseparował studentów weterynarii od ludzkich wydziałów? Czyżby weterynarzom serwowano dodatkowy kurs etyki? A może trafiają tam ludzie z powołania? W każdym razie, jeśli szukać nowego ministra zdrowia, to polecam weterynarza.
