Napisać, czy nie? Zadawałem sam sobie to pytanie, bo temat jest mielony od trzech dni przez jedną z czołowych stacji telewizyjnych. Widocznie napędza oglądalność. Ale historia warszawskiego pirata drogowego, który drwi sobie z bezradnej, pogrążonej w indolencji policji, to tylko ciekawostka, która idealnie nadaje się na sezon ogórkowy. Problem jest poważniejszy, bo na tym jednym - być może na pierwszy rzut oka - nieistotnym przykładzie widać, że prawo nie dla wszystkich jest tak samo twarde.
Prokuratorzy pytani, czy zachowanie pirata drogowego nie ma znamion "niebezpieczeństwa sprowadzenia katastrofy w ruchu lądowym" twierdzą, że "jego czyn nie wyczerpuje tej definicji". Kiedy wyczerpywałby? Otóż wtedy, gdy szaleńczy rajd ulicami miasta zakończyłby się wypadkiem, a najlepiej śmiercią jednego z uczestników. Dopiero wtedy możnaby doprowadzić pirata przed sąd.
Ale, jak się okazuje nawet śmierć nie jest wystarczającym powodem, by prokuratura podjęła czynności zmierzające do ścigania przestępcy. Historia rencisty z Torunia, który w ubiegłym roku powiesił się, bo zrujnowała go pożyczka udzielona przez kasę kredytową "Skarbiec" jest właśnie tego przykładem. I nie ma tu mowy o domysłach rodziny zmarłego: że pewnie powiesił się, bo miał długi. Nie. Zostawił list, w którym przedstawił powód, dla którego targnął się na życie. List dla gdańskiej prokuratury też nie jest wystarczającym powodem do wszczęcia postępowania w tej sprawie. Bliscy zmarłego musieliby najpierw złożyć zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Przez kogo? Przez kasjera, prezesa, czy księgowego kasy? Znaków zapytania jest więcej. A najtrudniejsze pytanie to takie: Dlaczego poszkodowani muszą w Polsce wcielać się w rolę śledczych?
"Dura lex, sed lex" - mówi rzymska sentencja. Nader często w naszym kraju występują powody, dla których tę maksymę można odczytywać tylko w kategoriach zagadnień z kręgu filologii klasycznej.
Kilkadziesiąt mandatów, brak prawa jazdy. Pirat drogowy z Warszawy był już ścigany
wideo: TVN24/x-news