Nadzwyczajny szczyt EU nie przyniósł nadzwyczajnych rozwiązań. Jak można się było spodziewać - Europa pogroziła palcem Rosji i obiecała, że będzie przyglądać się jej uważnie. Prezydent Lech Kaczyński, co też było do przewidzenia, chciałby bardziej zdecydowanej reakcji UE, ale - co oczywiste - jego głos miał niewielką wagę.
Z wczorajszego szczytu w Brukseli wynika jednak kilka ważnych wniosków. Po pierwsze - niemądre uznanie marionetkowego państwa Kosowo (a była to pierwsza po wojnie "demokratyczna" zmiana granic w Europie) dało Rosji do ręki niebezpieczną broń. I mamy oto dwa kolejne "niezależne" państwa: Abchazję i Osetię Południową. Oby się na nich skończyło.
Po wtóre: nie po raz pierwszy okazało się, że jest jeszcze za wcześnie, by Unia Europejska mówiła w polityce zagranicznej jednym głosem i miała ministra spraw zagranicznych. Na razie to niemożliwe. Rozbieżność interesów "wielkiej trójki" - Francji, Wielkiej Brytanii, Niemiec - i reszty Europy jest zbyt wielka. Unia nie jest gotowa, i długo jeszcze nie będzie, by w najważniejszych sprawach świata mówić jednym głosem.
Po trzecie wreszcie - Europa musi stworzyć i wprowadzić w życie strategiczny plan bezpieczeństwa energetycznego. To bodaj jedyny pozytywny skutek gruzińskiej wojny i, trzeba przyznać, Lech Kaczyński ma w tym wielki udział. Unia, słusznie, straciła w ostatnich tygodniach zaufanie do Rosji.
Jednocześnie wczoraj UE bardzo zręcznie przerzuciła piłkę na rosyjską stronę: z Putinem nie będzie rozmów o partnerstwie, dopóki Moskwa nie wycofa swoich wojsk z Gruzji. Będzie to dla niej ciężki orzech do zgryzienia. Jeśli posłucha unijnych warunków - straci na wiarygodności w oczach Rosjan i ich sojuszników.
Ale przede wszystkim to będzie test realnej siły Unii Europejskiej.