Wielokrotnie pokpiwałem z mocarstwowych ambicji władz RP. Moskwie pokazujemy jej miejsce w szyku, wprowadzamy demokrację na Bliskim Wschodzie, w Afryce, na Kaukazie i oburzamy się, że prezydent USA przyjmuje naszego na kilkuminutowej audiencji.
Tymczasem w centrum Berlina, 200 metrów od Bramy Brandenburskiej, na blisko półhektarowej działce przy reprezentacyjnej alei Unter den Linden, od lat straszą ruiny ambasady RP. Niemcy kpią sobie z nas przypominając pogardliwe powiedzenie na temat "polnische Wirtschaft". I mają, niestety, rację.
Pastwo, które ma ambicje, by być jednym z pięciu najważniejszych krajów Unii, nie potrafi zbudować siedziby swojej ambasady w najbardziej prestiżowym miejscu 3,5-milionowego Berlina. Głupotę tej sytuacji potęguje fakt, że każdy metr kwadratowy alei Unter den Linden wart jest miliony i można tam robić ogromne pieniądze.
Zdewastowany budynek ambasady RP w Berlinie to, moim zdaniem, kapitalny symbol nieudolności polskich władz. Od siedmiu lat stoi pusty, ale na prace "studyjne" i projekt architektoniczny wydano już 18 mln dolarów. A po drodze było kilka skandali, którymi zajął się prokurator i NIK. I co? I nic. Nie ma winnych.
Minister Fotyga powołała nawet specjalny zespół, który zająć się miał tym trwającym 10 lat skandalem. Też nic z tego nie wyszło, PiS przegrało wybory. Rocznie Berlin odwiedza 10 mln turystów i każdy z nich musi widzieć ruiny naszej ambasady. Ale my, jako regionalne mocarstwo, mamy poważniejsze sprawy na głowie. Dziś postawi się Siergieja Ławrowa do kąta, jutro zablokujemy budowę gazociągu bałtyckiego, pojutrze postawimy na baczność kanclerz Merkel...
A może na Unter den Linden nasz prezydent zorganizuje 11 listopada ów słynny bal koronowanych głów? Parkiet jest wolny.