Uwielbiają „bąbelki” (uwaga: to nie reklama napojów, o których pewien mnich powiedział, że pije gwiazdy) i babskie śmichy-chichy. Pracują jak pracowały (bo chcą i mogą), a w weekendy grzebią w ogródkach. Noszą mini, szpilki zamieniły na niewiele tylko niższe słupki i wygodne buty sportowe. Farbują włosy, wklepują dobre kremy pod oczy i z pewną taką nutką żalu wybierają na kolację sałatę zamiast karkówki z grilla. – Już swoje zjadłam – powiedziała kiedyś któraś.
Są babciami: widzę, że kiedy patrzą na swoje wnuczki i wnuki, to wygładzają się im bez grama botoksu lwie zmarszczki między brwiami, w źrenicach zapalają się złote iskierki i z gracją kucają, żeby móc patrzeć malcom prosto w oczy. Czytają bajki, robią kakao i smażą najlepsze na świecie naleśniki. Tylko młodzi mają z nimi trochę gorzej niż nasi rodzice: muszą negocjować wyjścia i podrzucanie progenitury „do dziadków”, którzy wcale nie są na każde zawołanie. Zdarza się, że nawet rzucą z przekąsem: „Macie bogatsze życie towarzyskie niż my”. I słyszą odpowiedź: „Nam się to po prostu należy!”.
Bo dziadkowie są od kochania i rozpieszczania wnuków, a rodzice od opieki i wychowywania.
Nie miałam dziadków: jednego zabrała powojenna zawierucha na Ziemiach Odzyskanych, drugi cieszył się wnuczką zaledwie pięć miesięcy. Za to babcie miałam obie, były różne jak yin i yang. Jedna mnie wychowywała (!), mieszkaliśmy razem przez pierwsze 11 lat mojego życia, drugiej składałam wizyty. Anna była damą przedwojennego sznytu: zawsze elegancka, nawet jedwabne pończochy wkładała, mając bawełniane rękawiczki na dłoniach. Jeszcze przed zamążpójściem pracowała w składzie bławatów i obuwia (pewnie stąd moja namiętność do pięknych pantofli), całe życie używała jednego kremu i cerę miała jak marzenie. Joanna wcześnie owdowiała, los jej nie oszczędzał i choć nigdy nie pracowała na etacie, to całe życie coś robiła: szyła, prężyła firany (sic!). Czasami coś opowiadała o swoim życiu, ale zawsze jakoś tak od niechcenia, jakby było mniej ważne niż codzienność innych. Miałyśmy swoją małą tajemnicę: uwielbiam drożdżówkę z zakalcem i kiedy wchodziłam do babcinej kuchni, cichcem uchylałam drzwiczki piekarnika – placek „siadał”, a babcia głośno się dziwiła: „Zawsze mi wychodzi, ale kiedy wy przychodzicie, to robi się zakalec”. I puszczała do mnie oko.
Kiedy moja młodsza córka zaczęła interesować się komputerem, dziadek brał ją na kolana i razem krok po kroku przechodzili przez pierwsze gry. „Wiesz, muszę się podszkolić, bo przecież za chwilę »Mysza« mi dołoży” – powiedział mi kiedyś w tajemnicy i długo nie trwało, kiedy sama prosiłam go o pomoc i wyjaśnienie czegoś w obsłudze kompa. Wiedział wszystko.
Babcie, Dziadkowie – jesteście Sigma!
