I hodowcy bydła i lekarze weterynarii od dawna wiedzieli, że nasz piękny kraj z bardzo ekologicznym rolnictwem nie jest wolny od prionów wywołujących BSE u bydła, a chorobę nvCJD u ludzi. Wykrycie BSE to tylko kwestia czasu - powtarzali, choć jeszcze pół roku temu główny lekarz weterynarii (wtedy - Andrzej Komorowski) i minister rolnictwa (wtedy - Artur Balazs) przekonywali, że polskie krowy do gęby nie brały mączek mięsno-kostnych, którymi Unia Europejska zalewała nasz rynek od początku lat 90-tych (opatrzywszy je przedtem wszelkimi możliwymi certyfikatami). Po pierwsze dlatego, że bydło brzydzi się padliną, a po drugie dlatego, że nasi biedni chłopi nie kupują unijnego wyrobu, bo za drogi. Krowie wystarczy siano i kiszonka.
Teraz coś się zmieniło. Lekarze weterynarii są dumni z chorej krowy. Taka krowa świadczy w końcu o dobrej pracy i uwiarygodnia ich w oczach Unii Europejskiej. Przecież przez sito sprawdzania mózgów nie przemknął się ten jeden chory, więc jest nadzieja, że inne też zostaną w porę wykryte.
I tak pewnie będzie w dużych zakładach mięsnych, które mają pieniądze na zatrudnienie lekarzy weterynarii (5-8 zł od zbadanej sztuki). Istnieje niestety spory czarny rynek mięsa, na którym nikt się nie przejmuje badaniem mózgów i kontrolą weterynaryjną.
Więc ta pierwsza (ale pewnie nie ostatnia) chora krowa to dla nas ostrzeżenie, żeby unikać mięsa z niepewnego źródła, sprzedawanego bezpośrednio przez rolników lub w "szczękach" na bazarach.
Na gorąco
Małgorzata Felińska
Polska szalona krowa - komentuje Małgorzata Felińska