Zdarzyła mi się taka okazja, pobyłem na Południu, w jednym z biedniejszych regionów Unii, w mieście raczej zaludnionym przez lokalsów, a nie turystów. No i głowę mam pełną pytań i wątpliwości.
Bo przecież wyruszałem z kraju, w którym kruszynę chleba produkowało się do niedawna najtaniej w Europie. Z kraju, który szczyci się potężną gospodarką rolną, a w niektórych uprawach dzierży nawet tytuł europejskiego lidera. Tymczasem w regionie, do którego pojechałem, rolnicy z trudem wygospodarowują niewielkie poletka pomiędzy wulkanicznymi skałami i z jeszcze większym trudem gromadzą na wodę na okoliczność nadchodzących upałów. Później muszą jeszcze zwieźć plony krętymi uliczkami na targowiska do miast. I sprzedają je na barwnych straganach.
No i najważniejsze - ceny. Kilogram dorodnych, słodkich truskawek to wydatek rzędu 6,4 zł, cena ziemniaków startuje od 3,4 zł, pomidorów – od 5,1 zł. Do tego świeżo rwane pomarańcze i cytryny – po 4,20.
Nie jest problemem znalezienie sytego obiadu na mieście w cenie poniżej 35 zł, nie wspominając o poobiednim espresso, które wszędzie kosztować będzie 1 euro (4,20 zł). Do tego rogalik pełny pistacjowego nadzienia, który w kawiarni kosztuje tyle samo, co w sąsiedniej cukierni. A teraz jeszcze wizyta na targu rybnym: kilogram świeżo złowionych sardynek po 8,40 zł i ze trzy tuziny innych ryb i ośmiornic, których ceny wahają się od 30 do 50 zł za kilogram.
No i po paru dniach wracasz człowieku do tej zielonej wyspy, na której wita cię espresso po 16 złotych. A teraz spójrzmy na targowisko: najmarniejsze jabłka po 4,60, gruszki po 6,80, wodniste pomidory za 8,50 i zeszłoroczne ziemniaki za 3,80 (kg).
Nie po to to całe zestawienie cen, aby po polsku narzekać i wypłakiwać się w rękach. Ale po to, aby postawić sobie pytanie, co żeśmy zrobili z gospodarką żywnościową, skoro najtańszy i najbardziej dostępny niegdyś owoc – jabłko, stało się dla beneficjenta najniższej emerytury (1708 zł) towarem luksusowym. A wszystko to w kraju, który produkuje 10 proc. jabłek na świecie. I to nie na maleńkich poletkach przy wulkanie, ale w wielkich gospodarstwach sadowniczych
Jak to możliwe, że przez trzy dekady nie udało się stworzyć kanałów dystrybucji produktów rolnych bezpośrednio ze wsi do miast, z pominięciem łupiących zarówno producentów, jak i konsumentów pośredników? Jak to możliwe, że rodzinne, ekologiczne gospodarstwa rolne, przed którymi rysowano różową przyszłość, to dziś nadal jedynie 5,5 proc. rynku i ceny z najwyższych półek?
I czy w ogóle jest sens stawiać takie pytania wobec nadchodzącej umowy Mercosur, która wpuszcza na rynki żywność z Ameryki Południowej? Teoretycznie tańszej. W praktyce takiej, nad cenami której nie będziemy mieć już żadnej kontroli.
